Samotna wyprawa dobrze mi robiła. Cieszyłam oczy zielenią, a płuca świeżym powietrzem na jednym z ulubionych szlaków, aż – niech to szlag! – wjechałam na szyszkę. Okazuje się, że nie trzeba gwoździa czy odłamka szkła, by poszła dętka. Ale nic to, przecież wytrawny rowerzysta, taki jak ja, ma zawsze ze sobą zmianę. Rozpięłam sakwy. Po 10 minutach wokół mnie piętrzyły się wypakowane bagaże: zapasy jedzenia na co najmniej miesiąc, islandzki sweter na sierpniowe przymrozki i stos kosmetyków na wypadek spotkania w puszczy księcia z bajki. Po dętce ani śladu. Czerwona – trochę ze zmęczenia, ale przede wszystkim ze wstydu, że mój przyjazd wyda się przed dawno nieodwiedzaną rodziną – sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer mieszkającej w pobliżu cioci Ani. No i się zaczęło…
Ciocia Ania sprzedała samochód, bo przez jaskrę i tak zabroniono jej nim jeździć. Wykręciła więc do wujka Zdzisia. Ten nie mógł po mnie przyjechać, bo pożyczył auto kuzynowi Arturowi. Kuzyn Artur przeprosił z całego serca, ale kiedy odebrał telefon, był już w Rzeszowie. Zadzwonił za to do swojej bratowej, Krysi, która z kolei… Sami rozumiecie. Po godzinie o mojej tajemnej wyprawie słyszała już calusieńka familia. Kolektywnie wysłali po mnie stryja Franka z pożyczoną od sąsiada lawetą, a sami zebrali się u babci Marysi, żeby przywitać mnie kolacją.
I choć rodzinna impreza była bardzo przyjemna, a bez moich bliskich pewnie do teraz siedziałbym w lesie, na następny raz mam już zupełnie inny plan. Gdy poczuję potrzebę, by być ze sobą sam na sam, pojadę na Podlasie. Nie znam tam NIKOGO. Będę rozkoszować się ciszą i spokojem, a kiedy zajdzie taka potrzeba, pójdę na piechotę. Nie zabraknie mi czasu, by pobyć tylko we własnym towarzystwie.